www.mariusztravel.com logo


GWATEMALA
TODOS SANTOS CUCHUMATAN, RAJSKI SEMUC CHAMPEY I DAWNA STOLICA ANTIGUA GUATEMALA (grudzień 2006)   zdjęcia

W drodze do położonego w górach Todos Santos chicken bus wspiął się na przełęcz o wysokości 3200m pokonując setki zakrętów, po czym powoli zjechał krętą, kamienistą drogą do doliny przykrytej chmurami.  Tam właśnie ukryte było miasteczko Todos Santos.  Bardzo charakterystyczne są tutaj stroje mężczyzn.  Prawie każdy, od dziecka do staruszka, nosi tradycyjne czerwone spodnie i jasną koszulę z dużym, kolorowym kołnierzem.  Na głowach słomiane kapelusze z niebieską opaską, oczywiście wszyscy takie same.  Mówią językiem Mam, a hiszpańskiego uczą się dopiero w szkole.  Samo miasteczko nie wygląda zbyt ciekawie.  Błotniste ulice, obskurne domy.  Nic dziwnego, że tak wielu facetów się upija.  Nieraz ledwo powłuczą nogami, nawet przewracają się w błoto.  Na głównym  placu zawsze stoi wielu mężczyzn i podpiera barierki.  Widać nie mają nic do roboty.  Kobiety, z drugiej strony, wydają się być zajęte.  Turyści są mile widziani, ale w 2000 roku pewien Japończyk został zamordowany przez tłum.  Po mieście chodziły pogłoski, że ubrani na czarno sataniści porywają dzieci.  Ubrany akurat w czarna koszulkę Japończyk zaczepił dziecko na targu, matka się wystraszyła, zaczęła krzyczeć.  Japończyk uciekał, ale tłum go dopadł i zlinczował.  Oczywiście okazało się, że był niewinny i ludzie żałowali tego co sie stało.  Za późno, niestety, dla Japończyka.

Dzień po przyjeździe wybraliśmy się z Mayu na najwyższy szczyt w okolicy - La Torre, 3837mnpm.  Nie było to trudne wejście, ale zostało wynagrodzone słoneczną pogodą i widokiem chmur zakrywających doliny poniżej La Torre.  Zejście było bardzo ciekawe.  Ścieżka prowadziła lasem wzdłuż strumieni i jeziorek.  Przechodziliśmy po pniu ponad jednym z nich w 5 osób.  Ktoś musiał wpaść do wody.  Wydawało się, że nie będzie chętnych, ale Mayu się poświęciła, choć nieumyślnie, dla uciechy ogółu.  Na szczęście dzień był słoneczny i ciepły.

Po powrocie przenieśliśmy się z naszego czystego, wykafelkowanego pokoju hotelowego do obskurnej chaty rodziny Martin.  Nocleg u lokalnych mieszkańców kosztuje drożej, ale daje możliwość przypatrzenia się codziennemu życiu tych ludzi.  Rodzina składała się z babci, 2  córek i 3 wnuków.  Mąż starszej córki ulotnił się i zostawił ją z trojką małych dzieci.  Druga córka, Marcela, 21 lat, wciąż czeka na męża.  Nie ma żadnych planów na przyszłość.  Wywróżył jej ktoś, że będzie miała męża i 5-cioro dzieci, więc czeka cierpliwie.  W ciągu dnia obie córki tkają tradycyjne bluzki na sprzedaż.  To bardzo żmudna i czasochłonna praca, a zapłata marna, bo kupujących jest niewielu.  Praktycznie tylko turyści, bo tutaj każdy sam potrafi sobie utkać materiał na ubranie.  Oprócz nocujących u nich turystów, to jest jedyne źródło dochodu.  Babcia pracowała całe życie na polu i piorąc ludziom ubrania, ale już nie ma siły.  Ma tylko 56 lat, ale dałbym jej 70 co najmniej.  Życie w Gwatemali nie było łatwe w ciągu trwającej ponad 30 lat wojny domowej.  Zwykli ludzie cierpieli ze strony zarówno sił rządowych, jak i partyzantów.  Żołnierze spalili jej dom, na szczęście rodzina zdążyła się ukryć.

Ich obecny dom ma 12 lat.  Zbudowany jest z kwadratowych bloczków ulepionych z ziemi i kryty blachą.  W środku klepisko, piec także ulepiony z bloczków, 2 łóżka bez materacy.  Rozlatująca się szafka i garnki wiszące na ścianie to cały ich sprzęt domowy.  Przed domem błoto po kostki oraz zlew do prania i mycia.  Dobrze, że chociaż mają bieżącą wodę i, od 9 lat, elektryczność.  Po prawej stronie stoi miniatura chaty o kształcie iglo zwana, o zgrozo, chuj.  Jest to prymitywna sauna, z której oczywiście skorzystaliśmy.  Przez 2 godziny Marcela paliła w środku ognisko aby nagrzać kupę kamieni, które polewane potem wodą dostarczały gorącej pary.  Siedzieliśmy tam sobie z Mayu prawie godzinę, odwlekając wyjście na zimne, błotniste podwórko.  Po saunie nadszedł czas na skromną kolację.  Było to kilka placków tortilla z majonezem i trochę jajecznicy.  Śniadanie różniło się tym, że zamiast jajecznicy była papka z czarnej fasoli, zwanej frijoles.

Z radością znalazłem starą mapę świata, którą widać ktoś im kiedyś podarował.  Nareszcie mogłem komuś pokazać gdzie jest Polska.  Marcela, jako młoda dziewczyna, rokowała największe nadzieje na to, że coś zajarzy.  Niestety, nie mogła nawet znaleźć Gwatemali.  Szukała w Afryce.  Powiedziałem, że tam mieszkają Murzyni.  Akurat Kongo miało ciemny kolor, więc powiedziała wskazując tam palcem: "rozumiem, tu mieszkają Czarni bo tu jest czarno".  Ręce opadają, przecież chodziła do szkoły.  Dla niej i dla innych jej podobnych nie ma żadnych szans na lepsza przyszłość.  Cały świat się zmienia, pędzi do przodu, a oni z każdym dniem zostają coraz bardziej w tyle.  Na szczęście jest to problem tylko bardziej odizolowanych wiosek.

Pokręciliśmy się do południa i odjechaliśmy, zostawiając ich samych ze wszystkimi problemami jakie przygotowało im życie.

Lanquin i Semuc Champey

Jadąc drogą z Huehuetenango do Lanquin autobus pokonuje tysiące zakrętów czasami pnąc się w górę, a czasami zjeżdżając w dół.  Mija miasteczka i wioski otoczone zielonymi, stromymi górami.  Zatrzymaliśmy się na nocleg w Uaspantan, gdzie najbardziej przypadł mi do gustu piec w kuchni.  Następnego dnia dotarliśmy do miasteczka Lanquin i odwiedziliśmy pobliską jaskinię.  Jej korytarze mają długość 40 km, ale tylko część jest dostępna do zwiedzania.  Jeszcze nikomu nie udało się pokonać całej długości, choć byli tacy, co weszli i już nie wyszli.  Dnem jaskini płynie rzeka, więc wymaga to specjalistycznego sprzętu.  Idąc korytarzami słychać w dole szum wody.  W dwóch miejscach zszedłem aż do rzeki.  Płynie ona kilkoma korytami o silnym prądzie, huczy, pieni się i znika w ciemnych dziurach.  Nie chciałbym tam wpaść!  Sporo się napociłem i ubłociłem, aby przejść jednym z kanałów.  Idąc w głąb znalazłem obszerną komnatę pełną zwisających stalagmitów.  Jeszcze kawałek tunelu i koniec.  Dziwne uczucie być tak samemu głęboko pod ziemią, może nie strach, ale jakiś niepokój.  Wyszedłem z dziury do oświetlonego, głównego korytarza, gdzie Mayu już się niecierpliwiła.  Poszliśmy dalej podziwiając przeróżne formy skał, stalaktytów i stalagmitów.  Zapuściliśmy się w ciemny tunel gdzie żyją dziwne, 10-cio centymetrowe owady.  Jak można się spodziewać, nie reagują na światło, ale dotknięcie jednego z długich, falujących czułków powodowało natychmiastową ucieczkę.  Niestety musieliśmy wracać bo już nas przyszli szukać.  Zamiast dozwolonej godziny spędziliśmy w środku prawie trzy.

Kolejny dzień poświęciliśmy na wypad do parku narodowego Semuc Champey.  Po półgodzinnej wspinaczce do punktu widokowego, naszym oczom ukazał się piękny widok kanionu i błękitnych jeziorek wypełniających jego dno.  Spoceni i ubłoceni nie mogliśmy się doczekać kąpieli, więc zeszliśmy jak najszybciej w dół.  Rzeka Cohabon wpada tam z ogromnym hukiem do tunelu i pojawia się dopiero po 300-tu metrach.  Długo podziwialiśmy ten żywioł, wpatrując się w spieniony nurt rzeki, która kotłuje się i pieni wpadając w ciemną otchłań.  Część wody płynie jednak górą po skałach, tworząc błękitno-zielone laguny, które widzieliśmy z góry.  Ciepła woda spada z jednego jeziorka do drugiego małymi kaskadami, zapraszając do kąpieli.  Oczywiście nie trzeba nas było namawiać, taką kąpiel należy traktować jako przedsmak raju.  W słońcu kolor wody i otaczającej nas zieleni był po prostu boski.  Po 300-stu metrach skały kończą się nagle, a 10m poniżej z hukiem pojawia się rzeka Cohabon.  Semuc Champey był wyjątkowo pięknym miejscem, które na długo zapisze się w mojej pamięci.

Antigua Guatemala

Antigua Guatemala to chyba najładniejsze miasto w Gwatemali.  Było stolicą kraju aż do czasu potężnego trzęsienia ziemi, które zrujnowało miasto.  Stolica została przeniesiona, a w Antigua zostały zgliszcza.  Teraz większość miasta jest odbudowana, ale ciągle można oglądać wiele ruin.
Po miesiącu podróży z Mayu, nasze drogi się rozeszły i przyjechałem sam do Antigua.  Dojechał za to Daniel, Gwatemalczyk z którym zdobywaliśmy Santa Maria.  Spodobały mu się wulkany i chciał, abyśmy wybrali się na następny.  Tym razem celem był aktywny Pacaya.  Pojechaliśmy w czterech i po godzinie byliśmy u brzegu czarnej, zastygłej rzeki lawy.  Jeszcze kilka miesięcy temu była czerwona, teraz niestety tylko w niektórych miejscach można odpalić papierosa od gorącej lawy.  Było już prawie ciemno, w kraterze 500m powyżej co chwila pryskała rozgrzana do czerwoności lawa.  Nie trwało to długo, bo chmury przesłoniły szczyt i zawiedzeni zeszliśmy do parkingu.

 Pojechaliśmy do Gwatemali na imprezę u znajomej znajomego Daniela.  Wjechaliśmy na piękne, strzeżone osiedle.  Byłem zaskoczony, kiedy podjechaliśmy pod dom.  Wielki, bogaty, otoczony zielenią.  Co chwila podjeżdżały nowe samochody pełne nastolatków.  Grała muzyka, alkoholu oczywiście nie brakowało.  Ojciec solenizantki zamówił muzykę na żywo, tak zawnych mariachis.  To był zupełnie inny świat od tego z Todos Santos.  Tutaj młodzież miała wszystko, czego dusza zapragnie, od samochodów do modnych ciuchów.  Jestem pewny, że nie mają pojęcia, jak żyją ludzie biedni.  W ich małym światku niczego nie brakuje, więc nie maja potrzeby go opuszczać.

Podsumowanie

Gwatemala bardzo mi przypadła do gustu.  Przyjemny klimat, niskie ceny, przyjaźni ludzie.  Najbardziej zaskoczyła mnie różnorodność kultur tego kraju.  W Gwatemali istnieją 22 języki oprócz hiszpańskiego, a potomkowie Majów żyją tak, jakby czas stanął w miejscu.  Szczególnie kobiety ubierają piękne, kolorowe stroje i noszą zakupy w koszach na głowach.  Po drogach śmigają chicken busy zapełnione do granic możliwości.  Krajobrazy, choć niewątpliwie piękne, nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia.  Dla mnie głównym bogactwem Gwatemali są jej mieszkańcy.   zdjęcia