www.mariusztravel.com logo


WENEZUELA

TREKING W OKOLICY MÉRIDA I WEJŚCIE NA PICO BOLÍVAR 4985m, NAJWYŻSZĄ GÓRĘ WENEZUELI (marzec 2007)   zdjęcia

Po powrocie z Los Llanos wiedziałem, że muszę się zdobyć na coś bardziej wymagającego.  Oczywistym wyborem były góry koło Merida.  Kupiłem prowiantu na 10 dni, spakowałem wszystko, co potrzebne i wyruszyłem.  Pierwszą przeszkodą był budynek strzegący wstępu do Parku Narodowego.  Oczywiście mogłem tam wejść i zapłacić $3 za każdy dzień pobytu, ale wykosztowałem się już na Los Llanos.  Zszedłem w dół do rzeczki płynącej po lewej stronie drogi i przeszedłem kawałek skacząc po głazach, co nie jest łatwe z ponad trzydziesto kilogramowym plecakiem na plecach.  Dalej się nie dało, więc przedzierałem się przez bambusy i inną gęstą roślinność.  W końcu wyłoniłem się z wąwozu spocony i brudny, ale zadowolony z udanej misji.  Teraz wystarczyło tylko iść ścieżką pod górę ponad 1000m aż do granicy lasu, pestka...  Początkowo otaczała mnie gęsta, opływająca zielenią dżungla.  Wilgotna i tętniąca życiem, ale zmieniająca się wraz z wysokością.  Powoli, krok po kroku, zbliżałem się do celu dnia, jeziora o nazwie Laguna Coromoto.  Drzewa stawały się coraz mniejsze, pojawiły się ogromne kępy bambusów.  W jednym miejscu, przy strumieniu, najwyraźniej wiele osób rozbija namiot.  Zdecydowałem zostać na noc, bo bambusy dostarczają łatwego materiału na opał, a wieczory są zimne.

Laguna Coromoto

Następnego dnia wyruszyłem dalej i po półgodzinnym marszu wyłoniłem się z lasu karłowatych drzew o łuszczącej się korze.  Moim oczom ukazała się Laguna Coromoto i od razu mnie urzekła.  Po niedługim namyśle rozbiłem namiot i zdecydowałem spędzić tam cały dzień.  Obszedłem jezioro dookoła, wchodząc na liczne głazy i robiąc zdjęcia.  Byłem już blisko namiotu, ale musiałem jeszcze przejść przez strumień wpadający do jeziora.  Ściągnąłem buty i zarzuciłem je na ramię.  Idąc po trawie zanurzonej po kostki w wodzie, posunąłem się kilka kroków.  Trawa zapadała się, ale to co sie stało potem zupełnie mnie zaskoczyło.  Nagle cała noga przebiła kożuch trawy i ugrzęzła w mule, a za chwilę z drugą stało się to samo!  Nie bacząc na wodę i błoto rzuciłem się w tył i wyczołgałem się na suchy brzeg. Jeszcze raz spojrzałem na namiot.  Był tak blisko, a jednocześnie tak daleko!  Spróbowałem w innym miejscu, ale stało się to dokładnie to samo.  Nie było rady, musiałem sie poddać i znów obejść jezioro, wracając tak jak przyszedłem.

Wieczorem rozbiła się para turystów z dwoma przewodnikami.  Porozmawialiśmy i okazało się, że mają taki sam plan jak ja.  Była to pomyślna okoliczność, bo nie znalem szlaku a kopia mapy którą miałem była fatalna.  Trzeciego dnia wyruszyłem pierwszy i podszedłem 700 metrów do jeziora Laguna Verde.  Ścieżka prowadziła do końca doliny, która stawała się coraz węższa i bardziej skalista.  Widoki pięknego jeziora zrekompensowały trudy tego podejścia, ale do celu brakowało jeszcze trochę.  Była nim kolejna laguna, o nazwie El Suero na wysokości 4170m.  Aby tam dojść, musieliśmy się wspiąć kolejne 200 metrów, co jest dużym wysiłkiem z ciężkim plecakiem na plecach.  Na pociechę otaczało nas przepiękne páramo i skaliste góry.  Tej nocy wiał silny wiatr szarpiący namiotami, i wszyscy obudziliśmy się niewyspani.

Ja znów wyruszyłem jako pierwszy.  Wspiąłem się do połowy stromego żlebu i przeszedłem po skałach do małej przełęczy.  Stamtąd rozciągał się wspaniały widok na okolicę, a po prawej stronie wznosiła się skalista górka.  Wszedłem na nią nie bez trudu, a w międzyczasie dogoniła mnie reszta.  Prawdę mówiąc, nie byłem pewny dalszej drogi, więc wolałem poczekać.  Poszliśmy dalej razem po skałach w kierunku najwyższej góry Wenezueli, Pico Bolivar 4985m.  Co prawda wenezuelskie mapy dają Pico Bolivar trochę ponad 5000 metrów, ale przeprowadzone ostatnio pomiary satelitarne potwierdziły, że jest to 4985m.  Znów mogliśmy podziwiać piękne, trawiaste stepy páramo.  Rozbiliśmy namioty u podnóża Pico Bolivar w pobliżu zielonego jeziorka.  W zagłębieniach skalnych stała woda nagrzana słońcem, więc mogliśmy zażyć pierwszej kąpieli od 4 dni.  Noc znów była zimna, temperatura trochę poniżej zera.

Pico Bolivar 4985m, najwyższa góra Wenezueli

Kolejny dzień był bardzo ważny.  Zaczął się jeszcze po ciemku i jego celem było zdobycie Pico Bolivar.  O wschodzie słońca byłem już na skałach w drodze na szczyt.  Trzeba było iść ostrożnie, a czasami wspinać się po lodowatych skałach.  Ostatni odcinek był najtrudniejszy, ale ciągle do zrobienia bez ubezpieczania liną.  Sama wysokość powoduje zmęczenie, ale pogoda nam dopisała.  O 8.00 stanąłem na szczycie, gdzie szaleni na punkcie Bolivara Wenezuelczycy umieścili pomnik swojego bohatera narodowego.  Wkrótce po mnie dotarła reszta, a po piętnastu minutach schodziliśmy w dół.  Ja po skałach, tak jak wszedłem, przy czym poziom adrenaliny groźnie mi podskakiwał.  Pozostała czwórka zeszła po linach.  Tego samego dnia oni kontynuowali do Pico Espejo, gdzie znajduje się końcowa stacja najwyższej i najdłuższej kolejki linowej na świecie.  Stamtąd łatwo i szybko wrócili do Merida.  Ja natomiast poszedłem z powrotem i rozbiłem się u podnóża innej góry, Pico La Concha 4850m.

Szóstego dnia zwinąłem majdan, schowałem plecak pomiędzy skałami i wyruszyłem na podbój La Concha.  Nie wiedziałem jak tam dotrzeć, i wspiąłem się do przejścia pomiędzy skałami w grzbiecie ciągnącym się od Pico Bolivar.  Niestety, z drugiej strony było zbyt stromo, a grzbiet za bardzo skalisty.  Zszedłem w dół i poszedłem wzdłuż grzbietu, po czym zaatakowałem inną przerwę pomiędzy skałami.  Tym razem bingo!  Stamtąd po skałach wdrapałem się aż na sam szczyt, gdzie mogłem podziwiać chmury wypełniające doliny poniżej.  Ich kształty wciąż się zmieniały, gdyż pędzone wiatrem natrafiały na przeszkody w postaci gór i skał.  Zszedłem w dół do miejsca, gdzie zostawiłem plecak i poszedłem do Laguna El Suero, gdzie spędziłem noc.

Pico Humboldt 4950m i Pico Bonpland 4850m

Dzień siódmy był także bardzo ważny.  Postanowiłem zdobyć drugą co do wysokości górę Wenezueli, Pico Humboldt 4950m.  Nie jest trudna, ale musiałem przejść przez niewielki lodowiec, co nigdy nie jest bezpieczne w pojedynkę ze względu na szczeliny.  Pomimo swojego niewielkiego rozmiaru, lodowiec był bardzo popękany szczególnie przy końcu.  Szedłem ostrożnie i w pewnym momencie lód chrupnął, trzasnął i noga wpadła w próżnię.  Odruchowo rozwarłem ręce, ale na szczęście szczelina nie była duża.  W końcu zszedłem z lodowca na skały i pozostało mi tylko wspiąć się po nich ostatnie 100m do szczytu.  Gdy tam w końcu stanąłem, spojrzałem na pobliską górę, Pico Bonpland 4850m

Pamiętam jak 2 dni wcześniej jeden z przewodników powiedział "tam wejdź!".  Jego ton mówił "nie masz szans".  Spojrzałem na zegarek.  Późno już, ale skuszę się.  Wygląda stromo, ale często przy bliższych oględzinach można znaleźć drogę.  Tak było i tym razem.  Przeszedłem grzbietem i po skałach na sam szczyt, gdzie widoki były po prostu wspaniałe.  Szczególnie równina Los Llanos, 4.5km poniżej, przykryta chmurami niczym puszystym dywanem, wyglądała magicznie.  Wtedy wpadłem na pomysł, żeby nie wracać tą samą drogą, ale zejść z drugiej strony góry.  Same skały oczywiście, ale wiedziałem że jakoś się uda.  Nie było łatwo skakać po głazach i kamieniach trawersując te strome skały.  W pewnym momencie zapiekło mnie coś w kolanie.  Przy każdym zgięciu ból wracał, i wiedziałem, że mam duży problem.  Nie dość, że nie wiadomo czy w ogóle dam radę tędy zejść, to jeszcze robiło się późno.  A ja z kolanem do wyrzucenia.  Schodziłem tak, żeby nie zginać prawego kolana i po męczących dwóch godzinach byłem na szczycie żlebu, którym już bez problemów zszedłem do jeziora w kotle, gdzie zostawiłem plecak.  Poszedłem dalej w dół, zadowolony z siebie.  W końcu zdobyłem 2 góry w jeden dzień.

Kolejnego dnia zszedłem całe 1800m w dół w pobliże budynku Parku Narodowego. Znów mijałem karłowate drzewa i bambusy, potem drzewiaste paprotniki, a na koniec gęstą tropikalną roślinność splątaną lianami. Przespałem się w namiocie i wczesnym rankiem następnego dnia wyszedłem z Parku i wróciłem do Merida.   zdjęcia