www.mariusztravel.com logo


USA

POWRÓT DO UTAH Z APARATEM CYFROWYM (kwiecień 2008)   zdjęcia

Kiedy w 2006 roku wróciłem z tygodniowego wypadu do Utah wiedziałem, że muszę tam jeszcze kiedyś pojechać.  Zaledwie 2 lata później mój brat Krzysiek i ja znów wyruszyliśmy na "podbój Dzikiego Zachodu".  Od kiedy dolar amerykański staniał do poziomu niewiele ponad 2 zł, podróżowanie po Ameryce stało się zupełnie przystępne.  Koszt całej miesięcznej wycieczki zamknął się w 2700 zł, w tym 1100 zł za przelot Londyn - Chicago - Londyn.  Biorąc pod uwagę, że przejechaliśmy 10 tys. kilometrów, odwiedzając 11 stanów, 9 parków narodowych i kilka rezerwatów, to naprawdę niewiele.  Na pewno spanie w namiocie i gotowanie na kuchence gazowej nie jest dla każdego, ale ja akurat byłem w swoim żywiole.

17 kwietnia wylądowałem w Chicago, gdzie mieszka Krzysiek.  Bałem się o moją wypraną wizę ale o to akurat nikt się nie czepiał, oprócz kobiety na lotnisku w Londynie.  Za to Amerykanin 3 razy pytał "ale dlaczego aż na 4 tygodnie"?  Chyba do końca przesłuchania nie wyzbył się podejrzeń, ale w końcu dał pieczątkę i już oficjalnie byłem w USA.  Następny dzień zleciał na przygotowaniach i zakupach, a w sobotę nadszedł dzień wyjazdu.

Utah

Jak zwykle wyruszyliśmy poźniej niż to było zaplanowane, bo o 18.30.  Naszym celem był Park Narodowy Arches w Utah, dokładnie 2200 km na zachód.  Wjechaliśmy na autostradę I-80 i zaczęło się.  Długa, monotonna jazda po prostej i płaskiej jak stół drodze.  Zmieniając się często, jechaliśmy całą noc.  Mijaliśmy kolejne miasta i stany.  Najpierw zielone Illinois, potem płaska Iowa, następnie półpustynna Nebraska.  Skręciliśmy na Denver i wkrótce na horyzoncie pojawił się zarys białych od śniegu Gór Skalistych.  Niedługo potem kręta autostrada zaczęła piąć się w górę, a nasz Ford Aerostar ledwo dawał radę.  Chcieliśmy jeszcze tego samego dnia robić zdjęcia w Arches, więc trzeba było się śpieszyć.  Dopiero kiedy przejechaliśmy góry i znaleźliśmy się w pustynnym Utah, daliśmy sobie na luz.  Wiał silny wiatr niosący ze sobą pył i piasek, który ograniczał widoczność.  Coś jakby mgła, bo niby świeciło słońce a jednak niebo było szare.

Wjechaliśmy do Parku Arches około 18.00 i pojechaliśmy prosto do miejsca, którego wizerunek figuruje na każdej tablicy rejestracyjnej z Utah.  Nazywa się Delicate Arch, czyli Delikatny Łuk.  Park Narodowy Arches to największa koncentracja naturalnych łuków na świecie, ale to właśnie Delikatny najbardziej urzeka swoim perfekcyjnym kształtem i kolorem.  Dojście do niego z parkingu zajmuje ponad pół godziny, a my obróciliśmy 2 razy.  Bo po powrocie do samochodu zobaczyliśmy piękną pełnię księżyca i chcąc nie chcąc, "musieliśmy" jeszcze raz tam pójść.  Wracając po raz drugi, upojeni pięknem natury, nie spodziewaliśmy się niczego nadzwyczajnego.  Maszerowaliśmy w dół po skałach, kiedy nagle Krzysiek zobaczył w oddali wielkie oczy sowy!  Kiwała głową na boki, ale nie uciekała, pomimo że świeciliśmy na nią latarkami.  Po dłuższej chwili okazało się.... że ktoś ze spuszczoną głową i z odblaskami na kurtce człapie w naszą stronę!  Dobrze że nie wzięliśmy go za niedźwiedzia, bo Krzysiek nieraz walecznie deklarował gotowość użycia noża w obronie przed misiem.  Dopiero kiedy w Parku Yellowstone zobaczyliśmy 2 ogromne gryzzli... ale o tym później.

Następnego dnia wyszliśmy wcześnie rano, kiedy było jeszcze chłodno.  W południe temperatura może sięgać 40°C, więc warto wyjść ze śpiwora jak najwcześniej.  Poszliśmy na obchód Devil's Garden, gdzie można zobaczyć 8 naturalnych łuków.  W tym jeden z najbardziej charakterystycznych o nazwie Landscape Arch.  Jest niesamowicie długi (88m) i cienki po tym, jak w 1991 roku 3 ogromne bryły piaskowca odpadły od spodu na oczach kilku szczęśliwców.  Jeden zdążył nawet zrobić zdjęcie!  Po powrocie ugotowaliśmy obiad na parkingu, a po południu wróciliśmy pod Delikatny.  Wiatr ustał i powietrze znów było przejrzyste.  W świetle zachodzącego słońca kolory łuku były szczególnie wyeksponowane, a opodal już czekała spora grupa fotografów.  Takich prawdziwych, z masywnymi statywami i wielkimi aparatami.  To musi być jedno z najbardziej fotografowanych miejsc na świecie.

Tamtej nocy znów spaliśmy w samochodzie.  Okazało się, że jesteśmy zbyt leniwi na rozbijanie namiotu.  Aerostar, jako samochód dostawczy, miał wystarczająco miejsca na podwójny materac.  Napompowaliśmy go w dniu wyjazdu i tak już zostało.  Po wyjeździe z Arches pojechaliśmy drogą 191 na południe w stronę Arizony.  Dookoła pustynne krajobrazy, z wyjątkiem pól nawadnianych kilometrowymi spryskiwaczami na wielkich kołach.  Przed Mexican Hut skręciliśmy w szutrową drogę prowadzącą do Doliny Bogów.  Krajobraz jest typowy dla Utah: czerwonawa ziemia, kępy suchych traw i ogromne skały sterczące niczym kominy.  Niedaleko (jak na Amerykę) znajduje się miejsce zwane Goosenecks State Park.  Wstęp nie był płatny, ale siedziało tam kilka Indianek sprzedających jakieś kamyczki i domowej roboty biżuterię.  Nazwa Goosenecks, czyli "Gęsie Szyje" trafnie opisuje to, co widać z punktu widokowego.  Meandrująca 300 metrów poniżej rzeka San Juan zakręca o całe 180 stopni, i to 3 razy pod rząd!  Moim zdaniem jest to bardzo niedoceniane miejsce.

Na koniec dnia zdążyliśmy jeszcze odwiedzić Monument Valley na granicy z Arizoną.  Tutaj zaczynają się ziemie Indian Navajo, a Monument Valley jest jednym z ich rezerwatów.  Dojazd do parkingu jest dość dobry, ale dalej droga już tylko dla dżipów albo wypożyczonych samochodów.  Swojego szkoda na takie wertepy!  Dolina jest znana z telewizji, jako że była tłem wielu westernów i jej krajobraz stał się uosobieniem "Dzikiego Zachodu".  Po zrobieniu kilku klasycznych fotek ruszyliśmy w stronę miasta Page.     zdjęcia