www.mariusztravel.comlogo



MYANMAR
  BAGAN (styczeń 2010)   zdjęcia

Jeśli miałbym odwiedzić tylko jedno miejsce w Birmie, wybrałbym Bagan. Pomiędzy XI a XIII wiekiem władcy Birmy na wyścigi budowali w ówczesnej stolicy świątynie, z których większość można oglądać do dziś. W sumie jest ich 2230 (wg innych źródeł 4400) na przestrzeni zaledwie 42km². Do naszych czasów nie przetrwały żadne drewniane budowle ani domy, które kiedyś wypełniały przestrzeń pomiędzy pagodami. Teraz są to głównie pola uprawne, trawa i krzaki. W styczniu wyschnięte na pieprz, ale w porze deszczowej zielone i pełne życia. Kiedyś to życie wyglądało inaczej - to musiało być bardzo liczne miasto. Przyciągało mnichów z tak odległych miejsc, jak Indie czy Sir Lanka. Jednak budowanie coraz to nowych i bardziej okazałych świątyń wyczerpało zasoby kraju, przez co nie było w stanie stawić oporu Mongołom. W 1287 roku król Narathihapati uciekł z miasta na widok nadciągających wojsk mongolskich. Od tamtej pory miasto straciło znaczenie polityczne, ale pozostało ważnym ośrodkiem religii buddyjskiej.

Na zwiedzanie nie wystarczy jeden dzień. Wielu turystów jeździ dorożką, co ma swoje zalety w upalny dzień, ale my wybraliśmy rowery. Nie zniechęciły nas nawet piaszczyste drogi i wszechobecny kurz. Czytałem o jadowitych wężach, na które trzeba uważać, jednak my nie widzieliśmy ani jednego. W Myanmarze żyją 52 gatunki jadowitych węży a współczynnik zgonów od ugryzienia należy do najwyższych na świecie. Nie powiem, że mieliśmy szczęście, bo o ile nadepnięcie gada należy zaliczyć do "nieszczęścia", o tyle samo oglądanie z bezpiecznej odległości to przecież "wielkie szczęście". Nas niestety ominęło.

Obojętnie o jakiej porze roku przyjedziesz, zawsze w Baganie będzie więcej pagód niż turystów. Te największe i najbardziej popularne mogą być oblegane przez wycieczki i sprzedawców, ale 100 czy 200 metrów dalej bez trudu można znaleźć coś pustego. W czasach masowej turystyki, kiedy najpiękniejsze miejsca naszej planety są rozdeptywane przez tłumy, nie można przecenić tej zalety Baganu. Na większość pagód nie można wchodzić, a jeśli można, to tylko na boso. Widoki z góry są niesamowite, bo gdzie by nie spojrzeć, wyrastają pagody. Niektóre malutkie, a niektóre wysokie na kilkadziesiąt metrów. Najwyższa, o nazwie Thatbyinnyu, mierzy 61 metrów. Za najpiękniejszą uchodzi Ananda, która wraz z otaczającymi ją straganami może być uważana za największy sklep w Baganie. Sprzedawców jest chyba więcej niż turystów. Potrafią być natrętni, ale nie tak jak w Wietnamie. Jedna kobieta łaziła za nami wkoło świątyni i w końcu spytałem, czy ma zamiar wejść na górę.
- "Dlaczego?" - spytała.
- "Bo jeśli Ty idziesz na górę, to my zostajemy na dole, a jeśli zostajesz na dole, to my idziemy na górę" - odpowiedziałem.
Wtedy dopiero zrozumiała, że chcemy zwiedzać w spokoju, przeprosiła i powiedziała, że pokaże nam swój sklepik jak będziemy wychodzić. Obejrzeliśmy, ale nic nie kupiliśmy, bo nie interesowały nas wyroby z drewna.

W Baganie można kupić bardzo fajne wyroby rękodzielnicze. Najpopularniejsze są chyba malowidła piaskowe. Na materiał przyklejona jest cieniutka warstwa drobnego piasku, pomalowana w różne ciekawe wzory. Często są to kopie malowideł znajdujących się w niektórych świątyniach. Takie malowidła są łatwe w transporcie, a sprzedawcy twierdzą, że można je nawet myć. Kupiliśmy jedno o wymiarach 1m X 0.5m za jedyne $10. Trochę za bardzo się targowałem i miałem wyrzuty sumienia. Chciałem nawet wrócić i dorzucić chłopakowi dolara, ale na koniec się rozmyśliłem. Każdy z nich twierdzi, że sam maluje, ale nasz sprzedawca rzeczywiście był w trakcie malowania. Jest to bardzo żmudna robota. Jednak biorąc pod uwagę, że minimalna płaca w Birmie to pół dolara dziennie (choć zapewne większość ludzi zarabia więcej) nie jest to złe zajęcie. Nawet jeśli chłopak namaluje i sprzeda raz na kilka dni, to dobrze na tym wyjdzie. Zakupy zostawiliśmy sobie na ostatni dzień, żeby nie kupić pochopnie a potem nie znaleźć czegoś lepszego.

Jeżdżąc rowerem po Baganie, bardzo łatwo przebić dętkę. Zdarzyło mi się to już pierwszego dnia i musiałem wrócić dorożką, bo już było ciemno. Drugiego dnia jechałem z Mike (Czech z którym piliśmy rum na statku) na wschód słońca i też zeszło mu powietrze. A kiedy poszedł naprawić okazało się, że w dętce jest kilkanaście dziur! Ostatniego dnia bez problemów wróciliśmy z Elą do wypożyczalni oddać rowery i dopiero tam zobaczyłem kolec w oponie. Tylko go wyciągnęliśmy a od razu zeszło powietrze. Dobrze, że nie wcześniej!