www.mariusztravel.comlogo



MYANMAR
  OKOLICE BAGANU (styczeń 2010)   zdjęcia

Mieliśmy "na zbyciu" jeden dzień. Chcieliśmy pojechać gdzieś blisko, ale żeby nie było turystów. Wpadliśmy na pomysł, że popłyniemy na drugą stronę rzeki (tej samej, którą przypłynęliśmy do Bagan) i pochodzimy po okolicy. Niestety spóźniliśmy się na prom i byliśmy zdani na małe łodzie. Chętnych do przewiezienia nas przez rzekę nie brakowało, ale ceny były zbyt wysokie. Długo nie mogliśmy dojść do porozumienia, aż zobaczyłem odpływającą na pusto łódkę. Pomachałem do gościa i na migi pokazałem, że chcemy z nim popłynąć. Pokazałem też ile chcę zapłacić i załatwione. Po chwili już siedzieliśmy w łódce. Minęliśmy jakąś wielką barkę załadowaną drzewem. Ponieważ drogi i kolej są w opłakanym stanie, ważną rolę odgrywa transport wodny. Rzeka Ayeyarwady jest czymś w rodzaju autostrady, jeśli chodzi o transport towaru.

Domki za rzeką były coraz bliżej, aż w końcu przybiliśmy do brzegu. Już miałem wychodzić z łódki, kiedy zorientowałem się, że dopłynęliśmy do wielkiej wyspy. Gdyby nas tam zostawił, bylibyśmy uwięzieni. Pokazałem, że chcemy płynąć jeszcze dalej, na drugi brzeg. Oczywiście za to była dopłata. Wkurzyłem się na tą bezczelność, bo było oczywiste, że chciał nas naciągnąć. Od początku dobrze wiedział, gdzie chcieliśmy popłynąć. Usiedliśmy na swoje miejsca i czekamy. On też czeka. Kurs miał kosztować 1000 kyatów ($1), a on chciał 2000. Zacząłem się zastanawiać. Może rzeczywiście myślał, że chcemy na wyspę? Pokazywałem ręką w tym kierunku, bo z daleka to wyglądało jak brzeg. W końcu poszliśmy na kompromis - zapłaciłem 1600 kyatów i wreszcie popłynęliśmy na upragniony, drugi brzeg.

Nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie iść. Zobaczyliśmy ludzi pracujących na polu, więc poszliśmy do nich. Potem zobaczyliśmy wioskę, więc poszliśmy do wioski. Ludzie zdziwieni wyglądali zza płotów. Za nami szła coraz większa gromada dzieciaków, dla których byliśmy niewątpliwą atrakcją i odmianą w codziennym życiu. Jeden z nich, choć najmniejszy, miał bardzo hardą minę i był odważniejszy od innych. Ela od razu nazwała go Urwis. Chodziliśmy to tu, to tam, zaglądając na podwórka i machając do ludzi. Kto się nie wystraszył, odpowiadał tym samym. Mijaliśmy już ostatnie domy i nasze dzieciaki powoli się wykruszały. W końcu wyszliśmy za wioskę. Odwracamy się, a za nami idzie Urwis. Nic sobie nie robił z wołania starszych dzieci. Wszedł pomiędzy nas i coś tam opowiadał. My nie pozostawaliśmy dłużni i tak sobie rozmawialiśmy, on po swojemu i my też po swojemu. Skręciliśmy w prawo, żeby zrobić kółko i wrócić do wioski. A bosy Urwis twardo dreptał z nami. Na oko jakieś 3 latka. Umorusana buzia i gęsta, rozwichrzona czupryna. Nagle z tyłu podjechał nastoletni chłopak na rozlatującym się rowerze. Chwilę pogadał z Urwisem, posadził go na bagażnik, uśmiechnął się i odjechał.

Praca w polu

Szliśmy dalej polną drogą. Jakiś chłopiec zaprowadził nas do klasztoru, który służył również za dom. Potem kontynuowaliśmy równolegle do rzeki, mijając ludzi, zaprzęgi bawole i nawet motor. Wyprzedziła nas grupa ośmiu osób z pustymi koszami na głowach, zapewne dla ochrony przed palącym słońcem. Poszliśmy za nimi. Zobaczyliśmy jak przygotowują się do zrywania czerwonych papryczek chili. Niewiele myśląc, weszliśmy na pole i też zaczęliśmy zbierać papryczki. Ciężko było nadążyć, bo kobiety miały dużą wprawę i szły jak burza. Z biegiem czasu coraz lepiej nam to wychodziło, a wszyscy oswoili się z naszą obecnością i całkiem fajnie się pracowało. Kiedy po godzinie zebraliśmy się do odejścia, żegnali nas wylewnie i jeszcze długo machali. Jestem pewien, że tego dnia cała wioska usłyszała historię o turystach, którzy pomagali zbierać paprykę.

Bez trudu przeprawiliśmy się z powrotem na drugi brzeg rzeki i wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia pojechaliśmy do Yangon, bo nasz pobyt w Birmie dobiegał końca. W ciągu 16 dni udało nam się odwiedzić tylko te najbardziej znane miejsca i byliśmy zachwyceni. Złota Kraina to jeden z tych krajów, gdzie po prostu TRZEBA wrócić!